Pomiędzy naszą domową wigilią a Pasterką zobaczyłem sobie film Maestro o Leonardzie Bernsteinie.
Kocham muzykę. Lubię też intrygujące biografie.
Ostatnio zobaczyliśmy z żoną fascynujący dokument o Robbie Williamsie, który bardzo mi się podobał.
Wracając jednak do Bernsteina, muszę przyznać, że mnie jakoś ta historia nie pociągnęła. Miałem wrażenie, że zbyt wiele wątków poruszono. Oczywiście w tle była muzyka, ale nie ona tu grała pierwszą rolę. Pokazano małżeństwo kompozytora, ale jedna pokazana kłótnia nie stworzy dramatu. Jedyna scena, gdy uczy młodego dyrygenta fachu nie zbuduje dzieła o tworzeniu orkiestry. Wątki homoseksualne z zasady mnie odpychają. Epizody o pisaniu muzyki pozostały tylko epizodami.
Wszystko było jakby pobieżne, chaotyczne, niedopowiedziane.
Jedyna rzecz, która w tym filmie była genialna to gra Bradleya Coopera. Boję się, że w mojej wyobraźni jego kreacja i jego filmowa twarz stanie się ważniejsza od oryginału.
Powyższe to tylko moje zdanie. Zobaczcie sami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz