Chodzi mi przez cały tydzień po głowie fragment z Ewangelii, gdy Jezus powiedział:
Na modlitwie nie bądźcie gadatliwi, jak poganie.
Ile w naszej, w mojej modlitwie ciągle jeszcze jest pogaństwa. Bożka trzeba było przekupić jakąś ofiarą, przypomnieć mu o moich sprawach natarczywą modlitwą, zwrócić uwagę na siebie tańcem, muzyką, krzykiem lub głośnym zawodzeniem.
Czy w moim chrześcijaństwie nie jestem ciągle pół-poganinem? Ofiaruję Bogu siebie, swoje życie, nawet cierpienia, bo liczę, że w zamian otrzymam to, co mi potrzebne. Modlę się prosząc za bliskich, o zdrowie, powodzenie w pracy i w dziesiątkach innych intencji, by przekonać Boga, by udzielił mi swoich darów. Gdy coś jest nie tak, zwiększam ilość modlitw z ufnością, że Bóg wysłucha.
A przecież mój Bóg nie jest ślepym, głuchym i niemym bożkiem.
On mnie wymyślił, obdarzył życiem i wszystkim, co mi potrzebne do zbawienia zupełnie za darmo. Nic nie jestem w stanie Mu dać w zamian. To On jest Dawcą, nie ja.
Jak gorąco bym się nie modlił, On wie czego mi potrzeba zanim jeszcze o tym pomyślę. On kocha mnie bardziej niż ja sam siebie. On kocha o niebo bardziej niż ja, każdego z tych, za którymi proszę.
|
Kościół - miejsce modlitwy |
Jeśli myślę, że swoją modlitwą zmienię zamysł Boga, to jestem głupcem. Jeśli wydaje mi się, że moja modlitwa przekona Boga i On dzięki niej zmieni zdanie i sprawi coś, czego by nie zrobił bez mojej modlitwy, to zachowuję się jak poganin.
Więc jak? Czy w takim razie modlitwa ma jakikolwiek sens?
Ma i to wielki. Po warunkiem, że będę pamiętał, że modlitwa nie zmienia Boga, a zmienia mnie.
Pozdrawiam