Dokładnie 2 tygodnie temu byłem pierwszy i pewnie jedyny raz w życiu na operze w słynnej mediolańskiej La Scali. Wystawiali Wilhelma Tella Gioaochimo Rossiniego.
O moich zachwytach miejscem, już pisałem.
Muzyka również była przepiękna. Orkiestra potrafiła wydobyć wspaniałe dźwięki z harfy, trąbek, trzech perkusji, każdego jednego smyczka i wszelkich innych instrumentów. Artyści śpiewali zachwycająco. Utkwiły mi w pamięci przepiękne trio oraz wspaniałe chóry.
Jednak muszę również się pożalić. Raz w życiu będąc w Mekkce światowej opery, chciałbym jeszcze widzieć olśniewające, zmieniające się scenografie oraz przepiękne kolorowe stroje w bajkowej bądź co bądź opowieści.
Niestety współczesna sztuka robi wszystko, by tego typu wrażeń widzowi oszczędzić.
Cała scenografia właściwie sprowadzała się do rusztowań budowlanych, co jakiś czas obracanych w inną stronę.
Chór, balet oraz główni bohaterowie zostali ubrani w szare, marne mundurki. Wyglądali, jak prządki w hali fabrycznej XIX-wiecznej Łodzi lub Żyrardowa.
Dobrze, że przynajmniej Wilhelm Tell strzelał z kuszy. Dobrze, bo jego towarzysze biegali z karabinami maszynowymi. To była spora nieścisłość. Uważam, że w jabłko na głowie swojego syna powinien strzelać z granatnika przeciwpancernego.
No i współczesna sztuka nie byłaby sztuką, gdy nie doszło do jakiejś profanacji. W tym przypadku austriaccy żołnierze na chwilę stali się Rzymianami, by ukrzyżować jednego z buntowników, który zresztą wyglądał, jak ruski pop. Po co?
Jasne, to wszystko nie zdołało mi odebrać zauroczenia wieczorem w La Scali. Reżyser, scenograf i producent nie jest w stanie obrzydzić mi piękna sztuki. Podobnie zresztą jak chuligani, oblewający zupą pomidorową z makaronem szybę przed arcydziełem malarstwa, nie zniechęcą mnie do odwiedzania galerii. I to niezależnie od pobudek jednych i drugich.
Pozdrawiam
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz