Podróże poza przyjemnościami, bogatymi wrażeniami oraz możliwością poznawania nowych miejsc, wiążą się również z ryzykiem. Tym bardziej, gdy podróżuje się samemu bez pośrednictwa biur podróży, bez kogoś kto może pomóc, gdyby coś nie zagrało.
I to jest to, co też bardzo lubię. Ten dreszczyk emocji.
Czasem jednak może się człowiek poważnie wystraszyć.
Tym razem było tak:
Ponieważ miałem kupiony bilet do La Scali, na podróż, w tym do samolotu, ubrałem marynarkę. Nie jest to zbyt wygodne, ale co było robić.
W samolocie |
Cały portfel nie bardzo było gdzie włożyć, więc do wewnętrznej kieszeni schowałem tylko dowód potrzebny do przekraczania granicy. (Co za piękne czasy, gdy nawet paszportu nie trzeba zabierać). Do tej samej kieszeni włożyłem też komórkę. Ale siedząc przy oknie, co chwila ją wyciągałem, by zrobić kolejne zdjęcie. Po ponad godzinie lotu sięgam do kieszeni i orientuję się, że... nie mam dowodu osobistego.
Sprawdzam jeszcze raz również w innych kieszeniach marynarki i spodni - nie ma. Na pewno miałem dokument wchodząc do samolotu, bo przecież go sprawdzali.
Na karku czuję już kropelki potu. W mózgu zaczyna się gotować. Wysiądę w Mediolanie i co? Czy tam jest polski konsulat? Czy będzie trzeba pojechać do Rzymu do ambasady? Może wrócę jakoś pociągiem, czy tam sprawdzają dowody? Może ktoś z rodziny przyjedzie awaryjnie do Mediolanu i przywiezie mi paszport? Robi mi się gorąco.
Sprawdzam jeszcze na siedzeniu, bo pewnie musiał mi ten dowód wypaść przy wyciąganiu telefonu. Nie ma. Pod siedzeniem, też nie ma - przynajmniej w zasięgu wzroku i namacania butem. Więcej się nie da sprawdzić, póki obok siedzą współpasażerowie. Trzeba się uzbroić w cierpliwość.
Resztę drogi spędziłem wspominając św. Antoniego - patrona od znajdowania rzeczy zagubionych. Ale stałem się pobożny! 😉 Tego samego, gdzie w zeszłym roku modliłem się w bazylice w Lizbonie, w miejscu jego urodzenia. A i w Padwie, przed jego grobem kilka lat temu, też miałem okazję przyklęknąć.
Po wylądowaniu, gdy tylko pasażerowie obok wstali, zanurkowałem pod fotele i... JEST. Alleluja! Uff! Życie jest piękne!
Dwa dni później jadąc zobaczyć stadion San Siro, gdy przesiadałem się z tramwaju do metra, patrzę: kościół św. Antoniego. Nie mogłem nie wstąpić, by podziękować. Podziękowałem za dwie rzeczy. Po pierwsze, że się zorientowałem, że dowód się zgubił. Przecież mogłem nieświadomy wysiąść z samolotu i problem pojawiłby się dopiero przy meldowaniu się w hotelu. No i oczywiście, że się znalazł.
A i do skarbonki kilka euro wrzuciłem.
Św. Antoni - módl się za nami
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz