Wyjazd do Lizbony był pierwszym w moim życiu, gdy nie zabrałem ze sobą aparatu fotograficznego.
Ostatni, który mam, a który zostawiłem w domu, to ten:
Canon EOS 750D |
Mam pełną świadomość, że niektórzy mogą mnie teraz odsądzić od czci i wiary. Zresztą sam nieco głupio, bez aparatu zawadzającego na lotnisku i bez torby wrzynającej się w ramię, się czułem.
Przesądziły o mojej decyzji ostatnie wczasy z aparatem, gdy byliśmy na Zakynthos. A konkretnie dwa poniższe zdjęcia:
Zdjęcie w/w Canonem |
Fotka telefonem |
Mógłby ktoś powiedzieć, że teraz te smartfony upiększają rzeczywistość swoimi cyfrowymi algorytmami, przez co ją zniekształcają. I pewnie sporo w tym racji. A taki tradycyjny (choć już bez kliszy) aparat oddaje prawdę.
Tylko, że tam na miejscu, gdy spojrzałem na powyższy widok okiem nieuzbrojonym, stwierdziłem, że jednak dużo bliższy jest obraz z... komórki. Błękitne niebo, soczysta zieleń drzew i turkusowe morze, aż powalało swoim pięknem.
Od tego momentu zacząłem się zastanawiać, czy robienie zdjęć moim aparatem ma jeszcze sens. Wielkim fotografikiem już i tak nie zostanę.
I choć mam świadomość, że bywają takie okoliczności, gdy jednak mają lustrzanką z prawdziwym obiektywem zrobię dużo lepsze zdjęcie, to jest tych chwil już na tyle mało, że do Lizbony zabrałem już tylko mój "telefon". Tym bardziej, że bywają okoliczności, w których lufy obiektywu bym nie wystawił, a smartfonem rach-ciach i jest zdjęcie. I to całkiem przyzwoite (jak na mnie).
Fado u św. Łucji w Alfamie, w Lizbonie (Samsungiem) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz