Widzę w internetach coraz więcej odniesień potencjalnej (albo już rzeczywistej) epidemii do naszej wiary.
Między innymi znalazłem taką wypowiedź pewnego Franciszkanina, która wydaje mi się dość symptomatyczna:
Pozwolę sobie skomentować. To moje zdanie i nie muszę mieć racji, ale tak to widzę:
Tak, koronawirus to bolesny test naszej wiary. Każdy z nas, gdy staje w niebezpieczeństwie śmierci, dosięga go "test wiary" - to naturalne i nieuniknione na progu nieśmiertelności.
Czy Włochy i następne kraje się pogubiły? Nie wiem. Trudno mi oceniać i nie chcę tego robić. Jeśli są zamknięte tylko kościoły, a inne masowe imprezy trwają - faktycznie byłoby to absurdalne. Jeśli natomiast na jakimś obszarze są zakazane wszelkie zgromadzenia, nie widzę powodu, by nie miały one dotyczyć miejsc sprawowania kultu.
Tak, wierzę głęboko, że trzeba błagać Boga o pomoc, bo nie dajemy sobie rady. Trzeba też Bogu nie przeszkadzać w ratunku. Jeśli przy dzisiejszej wiedzy sanitarno-epidemiologicznej dochodzimy do wniosku, że lepiej ograniczyć kontakty, to trzeba to zrobić. Wiemy, że Bóg istnieje poza czasem i przestrzenią. Można trwać na adoracji przed Nim siedząc w swoim pokoju.
Mówi Franciszkanin: "Nie wierzymy w to, że jesteśmy w stanie uprosić Boga o nadzwyczajną pomoc". Nie umiem powiedzieć czy moja wiara jest tu mocna czy słaba. Wierzę jednak, że Bóg wie czego nam potrzeba, niezależnie od tego czy Mu o tym przypomnimy czy nie.
Owszem smutne, że nie uczymy się z historii. A historia jest taka, że Bóg zawsze się o nas troszczył - trzeba tę wiarę w sobie pobudzać. Historia też jest taka, że część epidemii z przeszłości prawdopodobnie prędzej by wygasła, gdyby nie zgromadzenia tłumów (nawet tych pobożnych). Z tym, że wtedy ludzie jeszcze nie wiedzieli co to bakteria lub wirus.
Mądremu dość.
Pozdrawiam
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz