Dziś rano zabrałem Łukasza (i nie tylko) do Wrocławia na turniej footballu amerykańskiego.
Nie będę jednak tkwił na boisku przez kilka godzin, wiec po odstawieniu go na miejsce, podjechałem z pewną miłą młodą osobą do centrum stolicy Dolnego Śląska.
Dziś po tym mieście nie jeździło się łatwo, bo odbywał się tam maraton biegowy. Podziwiam ludzi w różnym wieku, którzy są w stanie podejmować taki wysiłek. Tym bardziej dzisiaj, gdy pogoda nie zachęcała do wychodzenia z domu.
Po kilku krokach po wrocławskim rynku w strugach nieprzyjemnego deszczu, trzeba było odpalić plan awaryjny - zwiedzanie czegoś pod dachem.
Nigdy wcześniej nie miałem okazji zobaczyć Panoramy Racławickiej. Podjechaliśmy pod miejsce wskazane przez GPS. Po drodze z samochodu mogliśmy kilkakrotnie kibicowac maratończykom. Do najbliższego "seansu", na który udało nam się kupić bilety, pozostała nam jeszcze ponad godzinka. Na ten sam bilet można wejść też do pobliskiego Muzeum Narodowego, więc przed bitwą Kosynierów zobaczyliśmy jeszcze malarstwo europejskie zgromadzone we Wrocławiu i zahaczyliśmy o sztukę Śląska z czasów średniowiecza.
Potem była Panorama Racławicka. Przez tunel weszliśmy do rotundy i po chwili znaleźliśmy się w środku bitwy pod Racławicami. Kościuszko właśnie posyłał na Rosjan kolejny oddział Kosynierów. Ktoś zdobywał armatę, a tuż obok postrzelony koń wierzgał nogami padając na pole.
Styka z Kossakiem stworzyli niesamowite widowisko. Warto to zobaczyć. Cały "spektakl" trwa zaledwie pół godziny.
Po wyjściu uznaliśmy z młodą osobą, że trzeba wrócić do Muzeum Narodowego kontynuować przerwane wcześniej zwiedzanie. Tak więc sztukę Śląska rozszerzyliśmy sobie o kolejne wieki, aż niemalże do czasów współczesnych. Choć nie byliśmy w bojowych nastrojach, to daliśmy się (wzajemnie) namówić również na wystawę pt. Oręż europejski. Mam jednak wrażenie, że bardziej podobała nam się klasyczna sztuka: obrazy, rzeźby, a nawet szafy, niż przedmioty, którymi ludzie na przestrzeni wieków robili sobie krzywdę. Z ostatniej wystawy jakiegoś współczesnego "artysty" uciekliśmy co prędzej, żeby nie psuć sobie gustu.
Po maratonie muzealnym, mijając znów maratończyków podjechaliśmy na tereny stadionu olimpijskiego, gdzie znajdowała się meta biegu, a tuż obok na boisku rozgrywano turniej footballu amerykańskiego. Zdążyliśmy akurat na ostatni mecz. Bez większego zaangażowania w doping drużynom, poczekaliśmy aż Łukasz zakończy swoje obowiązki sędziowskie.
Wróciliśmy szczęśliwie do domu, ale muszę przyznać, że jestem tak zmęczony, jakbym faktycznie sam przebiegł te 42 km maratonu.
Pozdrawiam
P.S. Zdjęć nie ma, bo aparat odmówił współpracy. A szkoda, bo byłoby kilka bardzo interesujących.