Strony

czwartek, 22 sierpnia 2013

Zakochani w Rzymie

Kilka dni temu miałem okazję film zobaczyć.


No i coż?

Bardzo podobał mi się wcześniejszy "O północy w Paryżu", o czym zresztą pisałem dawno temu, więc nie będę się powtarzał.

Nastawiałem sie więc, że wersja rzymska też będzie intrygująca i z pomysłem.

Lubię Woody'ego Allena. Cieszy mnie jego absurdalne poczucie humoru. I w tym filmie też kilka wątków czy scen było świetnych. Trochę ludzkich zachowań dało się obśmiać. Ciekawa była również konwencja ze swego rodzaju głosem sumienia, którego uosobienie grał Alec Baldwin. Dobrze, że pojawił się sam Woody Allen w roli Amerykanina, który przyjechał do Wiecznego Miasta (w Paryżu osobiście nie grał). Lubię Roberto Benigniego - którz inny mógłby zagrać współczesnego Rzymianina. Panie z Penélope Cruz na czele były piękne. No a Rzym zawsze prezentuje się wspaniale.

A jednak po skończonym seansie miałem jakieś wrażenie niedosytu. Nie było w filmie tego drugiego dna, jakieś głębszej myśli, przesłania.

Po nocy spędzonej z Allenem w Paryżu, mogłem przemysleć kwestie naszej ciągłej pogoni za czymś innym podczas, gdy trzeba umieć znajdować wartości w tym, co jest na wyciągnięcie ręki.

Zakochanie się w Rzymie mogło mi co najwyżej zasugerować, że (cytat z pamięci) "lepiej żałować, że zdradziło się ukochanego, niż póżniej żałować, że się tego nie zrobiło". 

To, że każdy z każdym włazi do łóżka nie jest śmieszne, panie Allen. 

I nawet arie operowe śpiewane na scenie pod prysznicem nie są w stanie filmu uratować, niestety.

Pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz