Strony

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Kredyt małżeński

W pewnym momencie mojego życia postanowiłem wybudować dom.

Najpierw chodziłem w sumie kilka lat w poszukiwaniu działki - zależało mi i na odpowiedniej lokalizacji, i na przystępnej cenie, bo nie dysponowałem jakimiś specjalnymi oszczędnościami. W końcu udało się wygrać w miejskim przetargu i otrzymać prawie na własność (użytkowanie wieczyste) kawałek swojego nieba nad swoim gruntem.

Ponieważ w dalszym ciągu nie miałem gotówki, aby mieć pieniądze na materiały i żeby móc zapłacić ludziom za robotę, musiałem pójść do banku po kredyt.

W banku o nic nie pytali: od razu, nawet bez dokumentu przelali pieniądze i powiedzieli, że jak będę mógł to będę spłacał, a jak nie, to trudno - takie jest życie.


W pewnym momencie mojego życia postanowiłem założyć rodzinę.

Najpierw wiele lat do tego się przygotowywałem. Od dzieciństwa obserwowałem małżeństwo moich rodziców, dziadków, rodziny krewnych i znajomych.

Od przedszkola miałem kolegów, ale też koleżanki i w niektórych z koleżanek mniej lub bardziej się zakochiwałem, czasem na dłużej, czasem na krócej.

Chcąc jednak założyć rodzinę, musiałem wybrać tę jedną. Gdy ją znalazłem, powiedziałem jej, że chcę z nią zamieszkać, możemy nawet mieć dzieci. Ona się zgodziła i zaczęliśmy taki "związek partnerski", który jeśli się uda to ok., a jeśli nie, to trudno - takie jest życie.


Tak, końcówki obu historyjek nie są prawdziwe.

Prawda jest taka, że bank zanim 10 lat temu dał mi kredyt, dokładnie mnie prześwietlił, zbadał moją zdolność kredytową, sprawdzał systematycznie, czy faktycznie dom buduję, a nie przeznaczam transz kredytu na inne wydatki, dom obłożył hipoteką i kazał go ubezpieczyć i precyzyjnie pilnuje bym każdego miesiąca prawidłowo raty kredytu spłacał.
A ja staram się ze swoich zobowiązań wobec banku się wywiązać. Solidnie pracuję i spory kawał swoich dochodów bankowi oddaję, ciesząc się jednak myślą, że dom z każdą spłaconą ratą jest coraz bardziej nasz.

W drugim przypadku też prawda jest inna. Miałem odwagę 20 lat temu najpierw przed Urzędnikiem Stanu Cywilnego, a potem w kościele (jeszcze nie było ślubów konkordatowych) zawrzeć związek małżeński - złożyć przysięgę, że ślubuję miłość, wierność i uczciwość małżeńską i że nie opuszczę, aż do śmierci.
I staram się ze swoich zobowiązań wobec żony i dzieci, ale też wobec Państwa i Kościoła się wywiązać.


I jestem szczęśliwy, że już 9 rok mieszkamy we własnym domu. Ale przede wszystkim jestem szczęśliwy, że przez 20 lat kochamy się z żoną coraz bardziej, że mamy wspaniałych synów, świetną rodzinę.

Mam też nadzieję, że damy radę kredyt spłacić kiedyś do końca. 
Ważniejsza jest dla mnie jednak ufność, że kolejne lata życia małżeńskiego też przeżyjemy razem, kochając się aż do końca.

Pozdrawiam

3 komentarze:

  1. pięknie.. ale tymi historyjkami mnie wkręciłeś ;-) Ale jak w to pierwsze jeszcze bym uwierzyła, tak to drugie mi nie grało..

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja się też wkręciłam, ale z tym drugim już się zastanowiłam.....Fajnie, że tak Wam się dobrze układa we własnym domku czego bardzo, bardzo Wam zazdroszczę. Ja mieszkam u rodziców i z dnia na dzień jest coraz gorzej, a to niestety ma przełożenie na moje małżeństwo. No i jak tu być tolerancyjnym? Co wybrać? Rodziców czy małżeństwo? Koszmar ostatnich dni jest nie do wytrzymania, a ja jestem na skraju załamania nerwowego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co wybrać? Już w wybrałaś - w dniu ślubu.

      My zaczynaliśmy wspólne życie w dniu po ślubie w malutkim mieszkanku wynajmowanym od dobrych ludzi w bloku. Małżeńskie łoże stanowił rozkładany materac. Nie mieliśmy pralki, telewizor czarno-biały - jakieś 10 cali. Meblościankę zafundowała nam babcia. Byłem jeszcze na studiach i dorabiałem korepetycjami.

      Ale mieliśmy szczęście nigdy nie mieszkać u rodziców ani u teściów.

      Trzymaj się dzielnie! Mam nadzieję, że Wam się też dobrze ułoży - powalczcie wspólnie o to. Powodzenia !

      Usuń