Strony

sobota, 8 lipca 2017

Powódź tysiąclecia - myśmy się uratowali

20 lat temu wczasy spędzaliśmy u znajomego na południowych Morawach.

Wracając naszym cinquecento z wycieczki do Wiednia, chyba jedyny raz w życiu, musiałem się zatrzymać, bo tak lało, że wycieraczki nie nadążały zbierać wodę z szyby.

Padało

Na drugi dzień po śniadaniu, po udanych wakacjach, zapakowaliśmy bagaże, naszego półtorarocznego Łukaszka i siebie do auta i ruszyliśmy w stronę domu. Padało.

Przed południem żona przełączyła czeską muzykę na fale długie: pewnie będzie "Lato z Radiem". Padało.

Z polskich wiadomości usłyszeliśmy, że na południowych Morawach zaczyna się powódź i sytuacja jest poważna. My byliśmy nieco zdziwieni tą wiadomością usłyszaną w okolicach Ołomuńca. Padało. Ale żeby powódź?

Kilka minut po usłyszanym komunikacie faktycznie się zaczęło. Dalszy odcinek autostrady już był zamknięty. Przynajmniej z radia wiedzieliśmy czemu. Czeskie służby skierowały nasze auto na boczne drogi na zachód. Padało.

Otworzyliśmy mapę i próbowaliśmy jechać w stronę Ostrawy. Padało.

Pierwszy raz poczułem strach, gdy połowa drogi, którą jechaliśmy, przestała istnieć. Pewnie ją podmyło i zamiast drugiego pasa mieliśmy tuż obok kilkunastometrową rwącą rzekę. Zdałem sobie sprawę, że w każdej chwili to samo może się stać z naszą częścią drogi. Strach.

Kolejne naprędce organizowane objazdy kierowały nas coraz wyżej w góry. Nie było pewności czy tam nie utkniemy nawet na kilka dni. Już zdawaliśmy sobie sprawę z powagi sytuacji. Została nam ostatnia butelka mleczka dla Łukaszka. Strach.

Trzeci raz poczułem strach, gdy usłyszeliśmy w radiu o trzech pierwszych ofiarach śmiertelnych.

Jakimś cudem dojechaliśmy do Ostrawy. Całe szczęście obwodnica tego miasta przebiega wysoko. Wokół widzieliśmy całe setki hektarów wody. Właśnie uświadomiliśmy sobie, że te dziwne kable wybudowane kilka centymetrów nad lustrem jeziora to ... trakcja linii kolejowej. To nie było jezioro. Strach.

Dojechaliśmy do Cieszyna i udało nam się przekroczyć granicę. Gdzieniegdzie woda sięgała ćwiartki koła, ale dzięki Bogu szczęśliwie dojechaliśmy do domu. Padało.

Już u siebie słuchaliśmy relacji redaktora Radia Flash, który wracał z Włoch jakąś godzinę za nami. On już w Cieszynie do granicy nie zdążył. Prawdopodobnie byliśmy jednym z ostatnich samochodów, który tam przejechał, zanim zalało drogi dojazdowe do przejścia. Musiał uciekać dalej na zachód. Granicę przekroczył w Kudowie, a Odrę we Wrocławiu zanim miasto znalazło się pod wodą. Ostatecznie do Gliwic dojechał dobę później niż my.

Dziękowaliśmy Bogu, że z małym dzieckiem szczęśliwie dotarliśmy do domu.



Tak zaczynała się z naszego punktu widzenia powódź tysiąclecia w roku 1997, która zabrała życie ponad setki ludzi i spowodowała wielomiliardowe straty.

Myśmy się uratowali.


Pozdrawiam



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz